Zapiski spod powierzchni
Jest 22 lipca 2025 roku. Dziś mijają dwa lata od dnia, w którym sięgnęłam dna. Dnia, który mógł być jednym z ostatnich. Uratował mnie jeden telefon, bez którego proces wychodzenia z bagna by się nie rozpoczął. Nie opowiem ci, co się wtedy stało, ale chcę podzielić się z tobą słowami, które zanotowałam w dzienniku w pierwszą rocznicę pierwszego pobytu na oddziale zamkniętym — by uspokoić natłok myśli wywołany datą w kalendarzu.
Bez korekty. Bez wstydu. Bez strachu.
Cytuję:
„Cały ten rok to najważniejsza lekcja, jaką otrzymałam. Każdego dnia walczyłam o siebie, a przede wszystkim — ze sobą, żeby znaleźć się w momencie życia, w którym zawsze chciałam być. Dzisiaj staram się zadbać o to, żeby nie był to tylko moment. Przez lata dążyłam do niego po omacku. Szukałam drogi na skróty. W efekcie kręciłam się w kółko, fiksując się na jakimś nieistniejącym celu, narzekając, że buty, w których idę przez życie, są za ciasne — zamiast się zamknąć i cieszyć widokiem. Szłam w kierunku katastrofy, co jakiś czas upadając na ryj. Myślałam, że potykam się o kłody, które rzucał mi niesprawiedliwy los, a tak naprawdę sama podcinałam sobie nogi. Po każdym upadku byłam obolała i zrezygnowana. W takich chwilach pragnęłam tylko, żeby ktoś poprowadził mnie za rękę i powiedział, którędy w stronę lepszych wyborów. Lepszych dla kogo?
Opuszczałam gardę, wystawiając się na cios za cudze idee, obawiając się, że kiedy wydeptam własną ścieżkę, nikt za mną nie podąży. Lęk przed społecznym odrzuceniem był tak silny, że często wolałam odrzucić własne zdanie i podążać za tłumem, który mówił mi, kiedy mam czuć złość, a kiedy skakać z radości. Jednocześnie wierzyłam, że jestem odporną na manipulację indywidualistką.
Bo przecież słuchałam tylko tych mądrych. Patrzących na świat w jedyny, słuszny sposób. Nie to co ten motłoch, który wierzy w propagandowe slogany drugiej strony. Bo przecież musiały być dwie. My i oni. Nic pomiędzy. Ustawieni naprzeciw siebie w narożnikach, gotowi napierdalać się za czyjąś prawdę, wierząc, że tylko ona nas wyzwoli. Wszystko na koszt sponsora, który bogacił się na naszej walce o trofeum z kartonu i klepał po plecach, powtarzając „dasz radę”, w myślach licząc hajs i punkty władzy, które dla niego zdobędziemy. Cholerni internetowi gladiatorzy — za piątkę przybitą z niewolnikiem wyższej rangi. Za każdy przejaw niesubordynacji skazani na pożarcie przez lwy z własnego stada.
Bo kiedy kąsały inne — blizny dodawały charakteru.
Dreptałam za tym stadem w myśl zasady: „małpy razem silne”, wierząc, że „nigdy nie będę szła sama”, bo to takie ładne hasło. Szkoda, że dzisiaj tak bardzo spłycone.
W sumie — nie będę.
Ci, którzy wycierają sobie nim usta, chwilę po tym jak je otworzyli, żeby kogoś opluć, bo nie pasuje do ich wizji idealnego świata, będą szli za mną z checklistą, którą mam odhaczyć, żeby zasłużyć na ich empatię czy szacunek. Albo raczej — na coś, co za nie uważają. Jeszcze rok temu kroczyłam z nimi ramię w ramię ścieżką naznaczoną śladami tych, do których chciałam pasować. Ludzi z wyższej półki, których większość w rzeczywistości siedziała ściśnięta w ciasnej szufladzie. Jak ja się bałam, że ktoś z nich wrzuci mnie do innej. Horyzont wyznaczała mi wielka mydlana bańka.
Wyzwiska dopływające spoza niej były jak komplementy. Oznaczały przynależność. Kupiłam ten substytut wolności, wyzwolenia — nie wiedząc, jaką cenę przyjdzie mi zapłacić. Spłacałam ją w ratach, co jakiś czas oddając cząstkę siebie do recyklingu, robiąc z własnej głowy śmietnik przepełniony cudzymi oczekiwaniami.
Oddałam się bez reszty jakiejś sztucznej, utopijnej wizji, którą sobie zaprojektowałam w oparciu o złote myśli tych, których słowa nie były więcej warte niż reklamowe hasła. Klapki na oczach, które stały się moim ulubionym trendem, sprawiły jednak, że brzmiały jak dogmaty. W nagrodę dostałam wpierdol od świata, który tak bardzo mi imponował. Doznałam obrażeń w postaci złamanej psychiki, chociaż wolałabym połamane żebra i kości.
Wtedy zrozumiałam, że wcale nie byłam wyzwolona. Siedziałam w innych kajdanach niż ci, których uznawałam za mieszkańców ciemnogrodu. Ci, którym ktoś dawno temu narysował innego wroga. Dotarło do mnie, że grałam do jednej bramki z tymi, którzy nie zauważyli, że tak bardzo skupili się na budowaniu marki osobistej, że sami stali się produktem. Tymi, którym człowieczeństwo zastąpiły tabelki w Excelu i zimne kalkulacje — kim bardziej opłaca się gardzić. Tymi, którzy nie mieli skrupułów, żeby wykorzystać cudzy dramat dla swojej brudnej rozgrywki. W imię czego? Nie różniłam się od tych po przeciwnej stronie oktagonu niczym więcej niż tym, że uwierzyliśmy w inne kłamstwa, żeby poczuć się ze sobą lepiej. Schemat był ten sam.
Dotarło do mnie, że moje najpiękniejsze wspomnienia z ostatnich lat wiążą się z chwilami, w których wychodziłam z bańki. Otwierałam szufladę. Skupiałam się na tym, jak pięknie możemy się różnić, jednocześnie marząc o tym samym. Chwilami, w których podziały znikały. W których szukałam w ludziach piękna. Nie brudów. Chciałam zajrzeć do ich duszy. Wiedzieć, co w niej gra.
Co sprawia, że ich serca biją szybciej. Dzielić z nimi emocje. Nigdy nie przestałam wierzyć, że w każdym człowieku jest historia, którą warto opowiedzieć światu.
„Dlaczego więc tak bardzo chciałam udowodnić, że patrzę w tę jedyną, słuszną stronę — jak ci samozwańczy przedstawiciele rzekomej inteligencji, dający sobie monopol na głoszenie o prawach i obowiązkach człowieka, do których chciałam być podobna? Dlaczego byłam tak głupia, że dałam się złapać w pułapkę? Dlaczego na to pozwoliłam? Kim w takim razie jestem?” — pytałam samą siebie, nie potrafiąc znaleźć odpowiedzi.
Siła rażenia, z którą uderzyło we mnie to, że uwierzyłam w jakiś mit, a tak naprawdę nie będzie żadnej rewolucji, sprawiła, że mój chory mózg eksplodował. Widocznie musiałam oszaleć, żeby nie dać się zwariować. Mogłam długo dotykać dna, ale musiałam walnąć o nie łbem, żeby zobaczyć skalę obrażeń i się od niego odbić.
Czasem myślę, że każdy ma swoje dno. Różni się głębokością, powierzchnią, szybkością spadania czy siłą upadku. To miejsce, w którym zacierają się granice między wściekłością, rozpaczą i rozczarowaniem. W którym — nieważne ile miłości nie dali by ci bliscy, jak ważni by dla ciebie nie byli — oni znikają. Jesteś tylko ty i konsekwencje twoich wyborów. Znika też iluzja, która dawała ci złudne poczucie bezpieczeństwa, odporności na ból czy niezłomności.
W zależności od tego, co było ci potrzebne, żeby przetrwać.
Miejsce, w którym już nie próbujesz od siebie uciec. Leżysz na deskach, a rzeczywistość, której nie chcesz zaakceptować, wali cię po mordzie i przyciska butem do podłogi. To dziwny rodzaj samotności. Już się jej nie boisz. Nie walczysz z nią. Poddajesz się jej. Widzisz, jak potwór spod łóżka, który cię tak przerażał, ściąga maskę, pod którą jest twoja twarz. W pewnym momencie dostrzegasz, że demon, który patrzy na ciebie w lustrze, to nie jakaś mroczna postać, ale człowiek, który zmierzył się z ogniem piekielnym.
Dostajesz czas na decyzję: czy chcesz na stałe zameldować się w tym piekle. Uwić ciepłe gniazdko, które stanie się twoim nowym domem, a ty dostaniesz nową maskę i nową iluzję. Możesz też z niego wyjść i zachować ten ogień wewnątrz, ale musisz liczyć się z tym, że zanim zacznie płonąć jasnym płomieniem i oświecać twoją drogę — tym razem tę własną — spali ci trzewia. Otworzysz zamknięte rany. Rozdrapiesz do krwi. Wbijesz sztylet we własne serce, żeby zabić wykreowaną przez ciebie postać, która zastąpiła człowieka, którym jesteś. Rozedrzesz szaty, pozbawiając się zbroi — i płacząc ze szczęścia, zatańczysz na jej grobie. Już nie będzie cię obchodziło, czy wypada. Wytrzymasz? Zegar tyka. Wytrzymałam.
Czy bolało? Jak cholera.
Czy było warto? Jak cholera.
Dzisiaj wzruszam się, kiedy pomyślę, jaką robotę wykonałam przez ten rok, żeby w końcu docenić własne życie. Mimo niełatwych doświadczeń. Wygląda na to, że w końcu jestem z siebie dumna. Ocieram oczy i wiem, że moje łzy nigdy nie były tak czyste.”
Koniec cytatu.
Od tej pory wiele się zmieniło. Znów jestem w psychiatryku. Po raz czwarty. Znów walczę ze sobą. Nie wiem, czy więcej blizn mam na ciele, czy na duszy. Krótkie, spokojne oddechy mieszają się z momentami, w których nie mogę złapać tchu. Jakbym była pod wodą. Tonę i wypływam na brzeg. Moje łzy nie są już czyste. Niełatwo wymusić choć jedną, gdy czuję smutek, nie złość. Przeraża mnie pusty wzrok, który widuję w lustrze, gdy jest naprawdę źle. Przeraża mnie własny śmiech Jokera, kiedy nie mam siły płakać.
Kim jestem?
Jaką tym razem dostanę diagnozę?
Co jest ze mną nie tak?
Czy jestem psychopatką, socjopatką, wariatką?
Czy nie ma już dla mnie ratunku?