Serce z brudnych ulic

Czym różni się złamane serce od pękniętego? Czy pęknięte da się poskładać? Czy rysy to już pęknięcia? Czy zostaną blizny?

Moje serce jest pęknięte, ale nie to mnie niszczy. Rozwalają mnie pierdoły, które kumulują się w sumę wszystkich strachów. I to właśnie te małe rzeczy mnie składają. Jak powiedziała kiedyś moja przyjaciółka, która stała się Samem dla mojego wewnętrznego Frodo: „Czasem na powierzchni trzyma nas możliwość zjedzenia kolejnego tosta z serem.”

Moje serce jest pęknięte, ale dzięki temu przypomniałam sobie, że najpiękniejszą formą miłości jest przyjaźń. I że nie muszę bać się prosić o pomoc. Że każdy na nią zasługuje.

Moje serce jest pęknięte, ale nadal wierzę, że mogę kochać. Bez cierpienia. Bez ran. Bez krwawiącej duszy.

Moje serce jest czerwono-biało-czerwone – jak barwy ukochanych klubów: Widzew, Los Blancos, The Reds. Jestem bardziej czerwona niż Michnik. A żadne barwy nie liczą się tak bardzo, jak te biało-czerwone.

Moje serce bije w sercu Łodzi. Jestem człowiekiem słowa, stadionów, podłych pubów, łódzkich ulic. Patrzę w oczy kamienic, w których zapisano wiele pięknych historii. Przechadzam się Piotrkowską i wzruszam, myśląc o „moich” miejscach. Wielu z nich już nie ma. Za wieloma tęsknię.

Myślę o tych wszystkich dziewczynach poznawanych w kolejkach do kibla w ulubionych lokalach.
O bieganiu za łódzkimi artystami.
O chłopakach, z którymi krzyczałam jednym głosem w Football Pubie. Byliśmy po różnych stronach, ale dzieliliśmy te same emocje.
O fajkach spalonych na OFF Piotrkowskiej.
O kieliszkach wina podnoszonych podczas wernisaży i pokazów mody.
O koncertach, na których zdzierałam gardło.
O rave’ach, brudnych nogach i czystych sercach.
O marszach równości, na których wylewałam łzy wzruszenia.
O protestach, które pomagały wierzyć w zmianę.
O wielokrotnie rzucanych studiach.

Moje serce bije w rytmie hip-hopu. Czasem łka z tęsknoty za czasami, gdy taniec był ulubioną używką.

Moje serce bije na wielu łódzkich osiedlach: Teofilów, Dąbrowa, Chojny, Śródmieście, Stare Polesie. Długo nie mogłam znaleźć miejsca, które mogłabym nazwać domem – odkąd ten, w którym się wychowałam, przestał nim być. Szukałam go w miejscach, do których nikt nie zagląda. I wracając do dzieciństwa, znalazłam go w Slytherinie.

Przyjęłam mroczny znak, a moją szyję ozdobiły insygnia śmierci. Już nie wstydzę się tego, kim jestem – cokolwiek świat nie mówiłby o Rowling. Symboliczny zmieniacz czasu pozwolił mi włożyć tiarę przydziału. Ktoś wyszeptał „jesteś czarodziejem” – i uwierzyłam, że moim życiem rządzi magia, nie mania.

Od kilku tygodni niemal codziennie przeżywam „najlepszy i jednocześnie najgorszy dzień w życiu”. Zawieszona pomiędzy euforią a rozpaczą. Między atakiem paniki a atakiem serca. Między bólem a ukojeniem.

Paradoksalnie, gdzieś na skraju szczęścia i agonii, odnalazłam miejsce na ziemi. Czasem boję się, że skoczę i pochłonie mnie czarna otchłań. Że mrok, który mam w sobie, przejmie kontrolę nad wewnętrznym jednorożcem. Mam paranoję przed paranoją. Lęk, że ktoś się mnie lęka.

Ale żyję.
Oddycham.
Jestem.